To był dobry dzień. Udane łowy. Nurkowaliśmy ze Zdzichem za zwrotnymi butelkami w kontenerze, a tu nagle... nie uwierzycie! Dwie pełne! Jeszcze z bardenolą! No dobra, bardenola była trochę zdarta, ale to nie przyćmiło naszej radości. Zdzisiek komisyjnie odpieczętował pierwszą zdobycz. Chateł de Carbonara, rocznik 2015.
2015... to był dopiero rok... aż się łezka kręci nad brodą... Pracowałem jeszcze jako mikołaj, zanim porwali mnie Chińczycy. Popijałem takie specjały w saniach, jak się robiło trochę zimniej. A jak zamarzły to miałem jabłkowe lizaki. Ale... z powrotem do tematu! Zdzich otwiera, a tu nagle... buchnęło tyle bukietów! Aż nie mogłem nadążyć z rozpoznawaniem! Pierwszy uderzył mocz piżmaka, potem sczezła pokrzywa z nutką opuncji, gdzieś tam pomiędzy zaplątała się niedostrzegalna woń portu rybnego w Dźwirzynie... A na koniec prawdziwa bomba, aksamitne, polskie, prawdziwe jabłko przyprószone szczyptą piekielnej siarki. Mmm! Podniebienie konesera nerwowo zadrżało! Nawet nie zauważyliśmy, gdy nasza łapczywa degustacja dobiegła końca.
Przystąpiliśmy więc do drugiego trofeum. Podejrzliwie, bo miało niebieską butelkę. I niemieckie napisy. I matkę boską na etykietce. Zdzich zawyrokował: święcony denaturat! Powąchałem, poczułem coś na kształt wysokiej półki w Lidlu i schowałem całość za pazuchę. Będzie za rok na Światowe Dni Odzieży. Gienia lubi takie dewiancjonalia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz